Hej! Zapraszam do pogrania w oldskulową grę – Donkey Kong Country. Ależ się kiedyś w to pykało! 🙂
Bernard Minier i jego powieści kryminalne…
Całkiem przypadkiem wpadły mi w ręce trzy powieści pana Bernarda Miniera. Jak głosi okładka, wychował się w Pirenejach. Nie byłem tam nigdy, mój dobry kumpel był i miał pozytywne wspomnienia, mocno zachęcając do eksploracji tego terenu. Cóż, gdybym wtedy był już po lekturze Miniera, zastanowiłbym się dwa razy. Trzy razy. To, co Minier porusza, to mroczne id Francji, to co kryje się pod stereotypowym wizerunkiem tego pięknego kraju. Korupcja, zepsucie moralne, głupota tłuszczy pochłaniającej popkulturową miazgę, rozpad podstawowych więzi międzyludzkich… i zbrodnie, zawiłe, wielopoziomowe, z ukrytymi znaczeniami, powiązaniami, skrawkami sekretów ledwo widocznymi pod gęstą narracją. Zbrodnie przemyślane, zbrodnie w afekcie, zbrodnie z zemsty, z wyrachowania, z psychopatii, z sadyzmu, ze złego wychowania, z krzywdy, z tego co Zachód skrupulatnie zamiata pod dywan a co potrafi wyleźć spod śliskich drzwi podświadomości i roztrzaskać ci czaszkę znienacka, w ciemności, wtedy kiedy tego się nie spodziewasz. Tak, to my wszyscy, odlepieni od rzeczywistości, poddani technologii i mass-mediom, w którymś momencie zadajemy sobie pytanie – a gdyby t o m i s i ę t o w s z y s t k o p r z y d a r z y ł o ?
Do tego łączący wszystkie powieści wątek szwajcarskiego psychopaty Hirtmanna, zimnego seryjnego mordercy który jednak w jakiś sposób pozytywnie wyróżnia się na tle bezideowej, ogłupiałej populacji, będąc swoistym antywzorcem z Sevres, demonem, sędzią który w wypaczony sposób wymierza kary swoim ofiarom. Hirtmann – dlaczego piszę o nim zanim w ogóle wspomniałem o głównym bohaterze? Może dlatego, że komendant Servaz nie narzuca nam się – jest zmęczonym rozwodnikiem, nieżyciowym, nietrawiącym współczesnej popkultury, a przy tym doskonałym analitykiem i najlepszym śledczym w okręgu Tuluzy. Często odwołuje się do swojej intuicji, ‘gut-feelingu’, co w ostatecznym rozrachunku jest skuteczniejszą metodą śledczą niż najnowsze zdobycze technologii.
Czytałem akurat ostatnią jego powieść, “Nie gaś światła”, kiedy w Nicei jakiś zwyrodnialec zamordował z zimną krwią ponad 80 osób, jeżdżac po nich bezlitośnie ciężarowym samochodem. Z tym aktem przemocy nie pogodziłęm się jeszcze, nie ogarniam go mózgiem, emocjami, logiką. Mam jednak jakieś przeczucie, że ten akt terroru jest gdzieś na jakimś najgłębszym poziomie skorelowany z tym co się aktualnie dzieje we Francji i co z precyzją profesjonalnego analityka wyłapuje Minier: z ich rozwarstwionym etnicznie społeczeństwem, tlącą się gdzieś pod spodem międzyklasową i między-plemienną nienawiścią. Społeczeństwem które leci gdzieś biernie przez kolejne dekady, bez wiary w dawno umarłego Boga, w demokrację, bez moralnego kompasu, z permanentnym kryzysem podstawowych wartości, niezależnie od tego czy opowiadasz się za lewą czy za prawą stroną sceny politycznej. To jakby preludium do społecznej Apokalipsy, do tego, czego preludium być może są wybuchające co jakiś czas zamieszki na paryskich przedmieściach.
Nie chcę zepsuć Wam lektury tych arcydzieł: nienawidzę kiedy wydawcy, w pogoni za klientem, zdradzają 2/3 fabuły na tylnej okładce (a tak się dzieje, niestety – zwłaszcza w przypadku drugiej części “Krąg”.). Tak więc – nie czytajcie tylnych okładek, po prostu zacznijcie od “Bielszego odcienia śmierci” i odpłyńcie na drugą stronę Europy. Mroczną stronę Europy. Polecam!
Terminator 5: Genisys
Obejrzane! …i wbrew wszystkim krytykom uważam piątą część za godne zakończenie całego cyklu.
“Terminator 5: Genisys” to idealny mix pierwszej i drugiej części, których nie da się zdjąć z półki z napisem “filmy kultowe”. Ten pierwszy z wypiekami oglądałem w jakimś 1985-86 roku, w gdańskim kinie “Leningrad”, kompletnie zaskoczony, albowiem myślałem że idę z kolegami na jakąś bajkę dla dzieci, której tytułowym bohaterem jest terminator, czyli wg słownika PWN “uczeń odbywający dawniej naukę rzemiosła u majstra”. Tak, jako dziecko pochłaniające duże ilości polskich baśni i bajek znałem tylko jedną definicję ‘terminatora’. Która to definicja została zaktualizowana zaraz po wyjściu z kina, w stanie zmiażdżenia, rozwalenia i ogólnego rozj*bu mentalnego. Nie mogłem zasnąć, przerażony wizją chromowanej, nierdzewnej i niezniszczalnej stalowej łapy, która przebija się przez dotychczas niezniszczalne w moim mniemaniu podwójne drzwi naszego mieszkania i likwiduje moją rodzinę, chomika i na końcu mnie. Ten robot był przerażający w swojej precyzji, nieustępliwości i niemożności bycia pokonanym przez bandę mięsnych jeży, którymi jawili się wszyscy policjanci, bandyci, punki czy kto tam jeszcze chciał dołożyć Arnoldowi. Przerażający i fascynujący zarazem. Palec do góry ten, kto nie podskoczył z sercem w przełyku, kiedy Michael Biehn i Linda Hamilton w chwilę po spaleniu cysterny z T-800 w środku już-już chcą się wyluzować i pewnie zaraz skonsumować swój nerwowy związek, kiedy nagle… WTEM!!! z ognia wyłazi to metalowe straszne coś z czerwonymi oczami i zaczyna ich gonić. Nie wierzę, że nie byliście posrani ze strachu.
Na drugą część Terminatora trafiłem równie przypadkowo… otóż był to początek pięknych lat 90tych, młodzież licealna z zapałem konsumowała MTV, nadawane podówczas z UK. Dobre było to MTV, z Headbangers’ Ball, Rayem Cokesem, Paulem Kingiem (akurat typa nie lubiłem za bardzo), Beavisem & Buttheadem… no i kupą dobrej, ciężkiej jak i lżejszej muzyki. No więc po powrocie ze szkoły zasiadłem przed TV marki Neptun aby pobrać kolejną dawkę świeżyny z MTV, kiedy nagle na ekran wyjechali Gun’s Roses z czymś równie jazgotliwym jak i wpadającym w ucho. Nigdy nie byłem fanem G’n’R, ale to nie o muzykę chodziło, ino o to co się na ekranie działo. Nie wierzyłem własnym oczom. Tam był Terminator!!! i jakiś dziwny, metaliczno-gumienny stwór któremu właśnie ktoś ze shotguna rozwalił łeb. I jeszcze kupa innych, dziś kultowych ujęć, składających się na teledysk do “You Could Be Mine” (przetłumaczony potem przez nas na “Mogłabyś Byś Być Kopalnią”). Nie było innej opcji jak obejrzeć to natychmiast, co oznaczało wyprawę do najbliższej wypożyczalni kaset VHS po to, aby dowiedzieć się że film będzie najszybciej za miesiąc. Na telewizorze marki Neptun film robił także dobre wrażenie. Na tyle dobre, że obejrzałem go jeszcze raz, i jeszcze raz, z lubością rozkoszując się widokiem ciekłego T-1000, jeszcze bardziej przerażającego niż straszny T-800 z lat 80. No i do tego cały ten dziewięćdziesiątakowy anturaż, kudły, skóry, rock’n roll, kraciaste koszule. Nie sposób było nie lubić tego filmu, mając kudły, skórę, lubiąc rock’n rolla i nosząc kraciastą koszulę 🙂
Z tym większą przyjemnością oglądałem kolejne remixy klasycznych scen z jedynki i dwójki, T-800 i T-1000 w różnych kombinacjach. Oczywiście, wątek z nanorobotami i spiskiem w pętli czasowej jest do kitu, ale nie o to tutaj chodzi… scenariuszowo nigdy ten film nie był mocny, paradoksy podróży w czasie są ciężkie do ogarnięcia popkulturowo, chyba że ktoś za pierwszym razem zrozumiał ten film (ja nie). To chyba chodzi o wskrzeszenie emocji którymi żyły dzieciaki z lat 80/90, i zapędzenie tychże dzieciaków do kin w celu zarobkowym. Ja dałem się naciągnąć na te 2 dychy i nie żałuję!
O sztucznej inteligencji
Sporo czytam ostatnio o AI. Opinie mam mieszane – np. niejaki Elon Musk, cudowne dziecko Doliny Krzemowej i jeden z większych inwestorów w AI, ostrzegał ostatnio podczas swojego wykładu przed konsekwencjami powołania do istnienia inteligentnych bytów. Skoro Elon Musk tak mówi, znaczy, coś musi być na rzeczy. Czyżby Skynet zaczął ziewać i nudów obmyślać nowe rozrywki dla ludzkości?
Z drugiej strony – są też takie opinie że inteligencja wcale nie musi być scentralizowana w jakichś HALach 9000 czy innych Skynetach, ale rozproszona i wielodostępna. Takie AI w chmurze, sieć neuronowa nakarmiona danymi, którą możesz sobie dowolnie odpytywać na różne tematy i dostawać informacje zwrotne. AI, dzięki miniaturyzacji, może być też wszechobecne, czyli po prostu przedmioty codziennego użytku będą coraz bardziej obkładane miniaturową elektroniką, czujnikami i efektorami podłączonymi do jakiegoś tajemniczego systemu.
Pozostaje zawsze aktualne zagadnienie prywatności… Możliwości przerabiania danych rosną cały czas, więc sytuacja rodem z Lema, gdzie mamy “etykosferę” podpiętą do wszystkiego co się da i system sprawdzający czy to “wszystko” jest wykorzystywane zgodnie z prawem, reagujacy natychmiast na jego łamanie. Tu Lem podawał przykład rękawa kurtki, który błyskawicznie się usztywnia i krępuje ruchy w momencie, kiedy wykryje że właściciel kurtki próbuje się zamachnąć i przypieprzyć pięścią bliźniemu. Drogie NSA, jak tam Wasze projekty etykosferyczne?
Wyobrażacie sobie rolkę papieru toaletowego która co rano analizuje Wasz stan zdrowia? Ciekawe jak się będzie recyklingować ta niewątpliwie przyjemna w dotyku elektronika, wszyta pomiędzy celulozowe nitki 🙂
Audiopulpa
Chciałbym napisać parę gorzkich słów o tym, co można usłyszeć w polskim eterze. Od kilkunastu lat, ilekroć włączam radio i złapię jedną z kilku największych rozgłośni radiowych, (RMF FM, Radio Zet zwłaszcza, ale i inne też się tu piszą), chwyta mnie odruch wymiotny. Nie mogę ich słuchać dłużej niż jakieś 5-7 minut. Potem – paluch sam wędruje na przycisk >| lub wprost na POWER OFF. Próbowałem analizować ten fenomen i mogę rozpisać go na parę punktów. Oto czynniki, dlaczego polskie radyja komercyjne mnie mierzą:
1) Dobór muzyki. Od dawna wiadomo, że największe radyja stosują komputery do doboru playlist. Na przykład RMF FM się przyznaje do czegoś takiego. Program Selektor wybiera kawałki z wielkiej bazy WAVów czy też MP3jek, skleja toto w playlisty i puszcza je w eter. No i git – po co ręcznie sortować płyty, kasety czy inne winyle, komp jest sprawniejszy i basta. Problem nie w tym jednak, jak te kawałki są wybierane, ale *jakie* są to kawałki. Moja teoria (bo dowodów nie mam) jest taka, że RMF czy Zet muszą mocno wchodzić w pupę reklamodawcom. Reklamodawcy, zwłaszcza ci masowi z dużych korporacji typu Unilever czy P&G lubią mieć jasno wyjaśnione do kogo mogą trafić. Chcą mieć duży zasięg. Tak więc nie ma szans aby RMF zagrało coś z alternatywnej wytwórni – nie, muzyka musi podobać statystycznie każdemu (czyli zglajszachtowanej tłuszczy), zatem każdy kawałek na playliście oprócz tego że musi być bezpieczny (bez bluzgów itp.), musi pochodzić z katalogu jednego z tzw. majorsów (wielkich wytwórni muzycznych) i musi spełniać podstawowy warunek popularności popowej piosenki w Polsce – dać się zaśpiewać po piątej wódce. Obstawiam, że kawałki są opatrzone w bazie danych owych radyj wpisami pt. “przedział wiekowy 35-44″, “duże miasta” pod target reklam które są puszczane. Doprowadza to do ciekawego paradoksu – co jest przyczyną a co skutkiem? Czy to, że RMF FM puszcza w kółko te same, zgrane hiciory, audiopulpę w rodzaju Celine Dion czy innego Rickiego Martina spowodowane jest tym, że statystyczna większość Polaków ma fatalny gust muzyczny, czy może jest na odwrót i to RMF FM i Zetka są odpowiedzialne za spierdolenie gustów milionów naszych rodaków? Problem z gatunku co było pierwsze, jajko czy kura…
2) Prowadzący. Ilekroć słucham któregoś z ich etatowych DJów mówiących cokolwiek, mam ciarki z obrzydzenia. Wykształcili oni bowiem specyficzny, obrzydliwie słodki ton wypowiedzi, którego fałszywy optymizm drze mi mózg niczym stłuczona butelka. Począwszy od nakręcania SMSowych loterii, poprzez banalne smalltalki “Skąd dzwonisz, z Radomia, super, odpowiedz na pytanie i wygraj toster” i skończywszy na beznadziejnych, czerstwych żartach, grepsach i tekściorach, wibracje głósów DJów z Zetki i RMFu powodują stan bliski eksplozji mózgu. Tak jakby przy odbiornikach siedzieli sami debile, kryptodresiarze, oraz czytelnicy “Życia na Gorąco”.
3) Ramówka. O ile w państwowych radyjach istnieje jakaś ramówka, którą można łatwiej lub trudniej określić, o tyle w przypadku naszych dwóch ulubieńców jest to prawie niemożliwe. Mam wrażenie że oprócz regularnie nadawanych serwisów informacyjnych reszta to jakaś obrzydliwa, amorficzna melasa, cytaty ze światowych brukowców (“podobno pewien mężczyzna w Kanadzie zjadł dwa psy”), chujowe żarty, przetykana wspomnianymi hiciorami z Selektora. Ciekawe, czy żarty też podsuwa Selektor?
Jak to dobrze, że nie tylko ja to zauważam. Niezrównany Pablopavo wypowiedział się jasno i krótko o RMFie w swoim kawałku “Telehon” (minuta 2:06, polecam całą płytę!). Dobrze, że jest też Internet, Shoutcast i parę innych radyj, bo naprawdę możnaby intelektualnie zemrzeć ze zgryzoty, przepełniając mózg audiopulpą.
Chleb
Muszę przyznać, że satysfakcja z samodzielnego upieczenia bochenka chleba jest rzeczą zajebistą. To chyba jakieś atawistyczne jest, że w cyfrowej erze gdzie rzeczywistość zagina się na wszystkie możliwe strony a rzeczy przewidywalne stają się nieprzewidywalne, włożenie paluchów w lepką breję i zrobienie z niej czegoś smacznego jest wciąż fajne. Pieprzyć zera i jedynki, kiedy w piecu rośnie własny razowiec 🙂
No Logo
Dzieją się ze mną dziwne rzeczy. Na starość skręca mnie w lewo. Emocjonalne lewo. Czytam “No Logo” Naomi Klein i nóż mi się w kieszeni otwiera. Oczywiście, biorę poprawkę na dobrze odżywionych kanapowych lewaków którzy pieprzą system siedząc na zasiłku w Niemczech czy Kanadzie. To jest do dupy. Chodzi mi o jakąś generalną wrażliwość, niezgodę na dominującą rolę chciwości we współczesnym świecie a nie dogmatyczne cytowanie pojebów w rodzaju Mao czy innych terrorystów spod znaku czerwonej gwiazdy. Generalny wniosek po lekturze – współczesny tak zwany kapitalizm przypomina silnik, któremu obrotomierz podpięto do pedału gazu. Im szybciej silnik się kręci, tym bardziej przyspiesza. Ma być wzrost i koniec, jak nie rośniesz to sp*****laj. Akcjonariusze naciskają na zarząd żeby podwyższał rentowność, więc ten zwalnia pracowników (niepotrzebny koszt), przenosi fabrykę gdzieś w Trzeci albo i Czwarty Świat, produkuje gówniane rzeczy i okleja je marką, zaprojektowaną przez najlepiej opłacanych speców na świecie i sprzedaje ludziom którzy wierzą w “przesłanie” marki. Proste, genialne, a jednocześnie diabelsko niebezpieczne dla świata. Bo zasadniczo, jak się temu przyjrzeć, to ci zachodni konsumenci którym wkręca się że Abercrombie & Fitch to coś lepszego niż Diverse czy F&F, są dla koncernu złem koniecznym w momencie kiedy trzeba ich zatrudnić. Korporacje chcą sprzedawać ale nie chcą zatrudniać, idealnie jest żeby produkował ktoś za darmo (więźniowie? dzieci? niewolnicy?). Do tego dochodzi rozwarstwienie przychodów ludzi na dole i na górze korporacji, znacznie przekraczające zdroworozsądkową ekonomię. Ile dyrektor ma zarabiać więcej od sekretarki czy szwaczki? Tysiąc razy? Milion? Jaka to dla wzmiankowanego dyrektora różnica czy dostanie 50 czy 80 milionów premii? Ile można kupować, pieprzyć i żreć żeby zużyć tę kasę? Drobne oznaki na to wskazują, że system się troszkę zacina – tu i ówdzie wybuchają mniejsze lub większe rewolty, w układzie rośnie ciśnienie a ludziom rośnie świadomość. W tym i niżej podpisanemu. Moja obawa jednak – czy rewolta będzie rzeczą pozytywną? Czy nowy ustrój nie będzie jeszcze gorszy niż poprzedni – zważywszy na wszędobylskość cyfrowej inwigilacji, może zmierzamy w stronę cyberfaszyzmu? Albo cyberanarchii? W obu przypadkach – modlę się w duchu, by rynsztoki nie spłynęły krwią.
Rooster
Szkoda, że teraz nikt już tak nie gra… Layne w niebiesiech (lub gdzie indziej), a Alice In Chains w zrekonstruowanej wersji krąży gdzieś po świecie. Strasznie żałuję przegapionego koncertu w Stodole, 2009 AD. Posłuchać “Rooster” na mrozie od zaplecza – bezcenne. Tym razem jednak nie odpuszczam – bilet na Sonisphere 2014 z AIC przed Metallicą już kupiony!