“Żyjemy w ciekawych czasach, kiedy to biznesmeni mają dusze anarchistów, a anarchiści skrywają pod swymi brudnymi koszulami serca biznesmenów”. Nie pamiętam niestety, kto jest autorem tego zdania (nagroda dla osoby która to wie!), pamiętam za to doskonale, kiedy i w jakich okolicznościach na nie trafiłem. W dusznej, zapyziałej czytelni pewnego uniwersytetu, circa koło 1995 roku, kiedy to zamiast uczyć się z nakazanych wypocin pseudonaukowców, wybierałem interesujące mnie lektury i radośnie marnowałem studencki czas. To był jakiś artykuł, napisany przez socjologa. 1995 był dla mnie czasem niespecyficznej rebelii, nieuczesanej fryzury i grungowej mentalności. Czas kiedy w kasetowym odtwarzaczu katowałem rozmaite nerwoszczypne brzmienia, w tym jedną za drugą taśmę Rage Against The Machine.
Dlaczego o tym piszę? Otóż zdanie z początku tego akapitu rąbnęło mnie między oczy swoją niesamowitą trafnością osądu rzeczywistości, powodując u mnie niewąski dysonans poznawczy. RATM, zespół o rebelianckim przesłaniu, każący się buntować przeciwko Systemowi, “fuck you I won’t do what you tell me”, fenomenalny do zbiorowego skakania i wykrzyczania swojej frustracji, był przecież wydawany przez… Sony Music. Wielkie korpo, dolarowymi mackami oblepiające światowe rynki muzyczne. Jak to? Radykalni lewacy (wtedy jeszcze nie wiedziałem że “People of the Sun” to pean nt. maoistowskich terrorystów ze “Swietlistego Szlaku”), buntownicy, i miliony dolarów z płyt, koncertów, gadżetów? No coś tu nie gra, co za hipokryzja. Od tamtego dnia temat lewicująych pop-rewolucjonistów, siedzących na milionach, męczył mnie gdzieś zawsze “z tyłu głowy”. No jakże to? Willa w Beverly Hills i nawoływanie do palenia przedmieść? Takich zawodników jak RATM jest znacznie więcej – Chumbawamba, U2 i inni. Łatwo jest się buntować, sącząc mojito na tarasie kalifornijskiej willi. Każda z tych gwiazd jest przecież produktem systemu w którym żyje, sprzedawanym, promowanym, reklamowanym. Nawoływanie do rzezi kapitalistów jest w pewnym sensie podcinaniem gałęzi na której (całkiem wygodnie) sobie ci artyści siedzą. Gdyby nie daj Boże Sony padło, trzebaby chyba samemu CDR-y nagrywać w piwnicy. No, w zasadzie jest MySpace. Posiadany do niedawna przez niejakiego Murdocha, też kapitalistę…
Ciekawa jest też pierwsza część tego bon-motu, ta o biznesmenach z duszami anarchistów. Nie trzeba daleko szukać: Zuckerberg od Facebooka, Branson od Virgin – ludzie którzy mają w dupie co się o nich myśli i robią swoje, wytyczając nowe standardy i wywracając do góry nogami zastane status quo. Zaiste, ciekawe to czasy…
PS: Dla mnie największymi rebeliantami (a może idiotami?) okazali się panowie z The KLF (kto ich jeszcze pamięta?) – otóż któregoś pięknego dnia postanowili spalić pieniądze uzyskane ze sprzedaży swojej pierwszej płyty. Coś ponad milion funtów. Zainteresowanych odsyłam do Wikipedii. A także do lektury tego, bardzo ciekawego artykułu, który zainspirował mnie do napisania niniejszej notki. Mądre rozważania, rozgryzające paradoksy koegzystencji papierowych pop-rewolucjonistów i krwiożerczego kapitalizmu.