Obejrzane! …i wbrew wszystkim krytykom uważam piątą część za godne zakończenie całego cyklu.
“Terminator 5: Genisys” to idealny mix pierwszej i drugiej części, których nie da się zdjąć z półki z napisem “filmy kultowe”. Ten pierwszy z wypiekami oglądałem w jakimś 1985-86 roku, w gdańskim kinie “Leningrad”, kompletnie zaskoczony, albowiem myślałem że idę z kolegami na jakąś bajkę dla dzieci, której tytułowym bohaterem jest terminator, czyli wg słownika PWN “uczeń odbywający dawniej naukę rzemiosła u majstra”. Tak, jako dziecko pochłaniające duże ilości polskich baśni i bajek znałem tylko jedną definicję ‘terminatora’. Która to definicja została zaktualizowana zaraz po wyjściu z kina, w stanie zmiażdżenia, rozwalenia i ogólnego rozj*bu mentalnego. Nie mogłem zasnąć, przerażony wizją chromowanej, nierdzewnej i niezniszczalnej stalowej łapy, która przebija się przez dotychczas niezniszczalne w moim mniemaniu podwójne drzwi naszego mieszkania i likwiduje moją rodzinę, chomika i na końcu mnie. Ten robot był przerażający w swojej precyzji, nieustępliwości i niemożności bycia pokonanym przez bandę mięsnych jeży, którymi jawili się wszyscy policjanci, bandyci, punki czy kto tam jeszcze chciał dołożyć Arnoldowi. Przerażający i fascynujący zarazem. Palec do góry ten, kto nie podskoczył z sercem w przełyku, kiedy Michael Biehn i Linda Hamilton w chwilę po spaleniu cysterny z T-800 w środku już-już chcą się wyluzować i pewnie zaraz skonsumować swój nerwowy związek, kiedy nagle… WTEM!!! z ognia wyłazi to metalowe straszne coś z czerwonymi oczami i zaczyna ich gonić. Nie wierzę, że nie byliście posrani ze strachu.
Na drugą część Terminatora trafiłem równie przypadkowo… otóż był to początek pięknych lat 90tych, młodzież licealna z zapałem konsumowała MTV, nadawane podówczas z UK. Dobre było to MTV, z Headbangers’ Ball, Rayem Cokesem, Paulem Kingiem (akurat typa nie lubiłem za bardzo), Beavisem & Buttheadem… no i kupą dobrej, ciężkiej jak i lżejszej muzyki. No więc po powrocie ze szkoły zasiadłem przed TV marki Neptun aby pobrać kolejną dawkę świeżyny z MTV, kiedy nagle na ekran wyjechali Gun’s Roses z czymś równie jazgotliwym jak i wpadającym w ucho. Nigdy nie byłem fanem G’n’R, ale to nie o muzykę chodziło, ino o to co się na ekranie działo. Nie wierzyłem własnym oczom. Tam był Terminator!!! i jakiś dziwny, metaliczno-gumienny stwór któremu właśnie ktoś ze shotguna rozwalił łeb. I jeszcze kupa innych, dziś kultowych ujęć, składających się na teledysk do “You Could Be Mine” (przetłumaczony potem przez nas na “Mogłabyś Byś Być Kopalnią”). Nie było innej opcji jak obejrzeć to natychmiast, co oznaczało wyprawę do najbliższej wypożyczalni kaset VHS po to, aby dowiedzieć się że film będzie najszybciej za miesiąc. Na telewizorze marki Neptun film robił także dobre wrażenie. Na tyle dobre, że obejrzałem go jeszcze raz, i jeszcze raz, z lubością rozkoszując się widokiem ciekłego T-1000, jeszcze bardziej przerażającego niż straszny T-800 z lat 80. No i do tego cały ten dziewięćdziesiątakowy anturaż, kudły, skóry, rock’n roll, kraciaste koszule. Nie sposób było nie lubić tego filmu, mając kudły, skórę, lubiąc rock’n rolla i nosząc kraciastą koszulę 🙂
Z tym większą przyjemnością oglądałem kolejne remixy klasycznych scen z jedynki i dwójki, T-800 i T-1000 w różnych kombinacjach. Oczywiście, wątek z nanorobotami i spiskiem w pętli czasowej jest do kitu, ale nie o to tutaj chodzi… scenariuszowo nigdy ten film nie był mocny, paradoksy podróży w czasie są ciężkie do ogarnięcia popkulturowo, chyba że ktoś za pierwszym razem zrozumiał ten film (ja nie). To chyba chodzi o wskrzeszenie emocji którymi żyły dzieciaki z lat 80/90, i zapędzenie tychże dzieciaków do kin w celu zarobkowym. Ja dałem się naciągnąć na te 2 dychy i nie żałuję!