Audiopulpa

Chciałbym napisać parę gorzkich słów o tym, co można usłyszeć w polskim eterze. Od kilkunastu lat, ilekroć włączam radio i złapię jedną z kilku największych rozgłośni radiowych, (RMF FM, Radio Zet zwłaszcza, ale i inne też się tu piszą), chwyta mnie odruch wymiotny. Nie mogę ich słuchać dłużej niż jakieś 5-7 minut. Potem – paluch sam wędruje na przycisk >| lub wprost na POWER OFF. Próbowałem analizować ten fenomen i mogę rozpisać go na parę punktów. Oto czynniki, dlaczego polskie radyja komercyjne mnie mierzą:

1) Dobór muzyki. Od dawna wiadomo, że największe radyja stosują komputery do doboru playlist. Na przykład RMF FM się przyznaje do czegoś takiego. Program Selektor wybiera kawałki z wielkiej bazy WAVów czy też MP3jek, skleja toto w playlisty i puszcza je w eter. No i git – po co ręcznie sortować płyty, kasety czy inne winyle, komp jest sprawniejszy i basta. Problem nie w tym jednak, jak te kawałki są wybierane, ale *jakie* są to kawałki. Moja teoria (bo dowodów nie mam) jest taka, że RMF czy Zet muszą mocno wchodzić w pupę reklamodawcom. Reklamodawcy, zwłaszcza ci masowi z dużych korporacji typu Unilever czy P&G lubią mieć jasno wyjaśnione do kogo mogą trafić. Chcą mieć duży zasięg. Tak więc nie ma szans aby RMF zagrało coś z alternatywnej wytwórni – nie, muzyka musi podobać statystycznie każdemu (czyli zglajszachtowanej tłuszczy), zatem każdy kawałek na playliście oprócz tego że musi być bezpieczny (bez bluzgów itp.), musi pochodzić z katalogu jednego z tzw. majorsów (wielkich wytwórni muzycznych) i musi spełniać podstawowy warunek popularności popowej piosenki w Polsce – dać się zaśpiewać po piątej wódce. Obstawiam, że kawałki są opatrzone w bazie danych owych radyj wpisami pt. “przedział wiekowy 35-44″, “duże miasta” pod target reklam które są puszczane. Doprowadza to do ciekawego paradoksu – co jest przyczyną a co skutkiem? Czy to, że RMF FM puszcza w kółko te same, zgrane hiciory, audiopulpę w rodzaju Celine Dion czy innego Rickiego Martina spowodowane jest tym, że statystyczna większość Polaków ma fatalny gust muzyczny, czy może jest na odwrót i to RMF FM i Zetka są odpowiedzialne za spierdolenie gustów milionów naszych rodaków? Problem z gatunku co było pierwsze, jajko czy kura…

2) Prowadzący. Ilekroć słucham któregoś z ich etatowych DJów mówiących cokolwiek, mam ciarki z obrzydzenia. Wykształcili oni bowiem specyficzny, obrzydliwie słodki ton wypowiedzi, którego fałszywy optymizm drze mi mózg niczym stłuczona butelka. Począwszy od nakręcania SMSowych loterii, poprzez banalne smalltalki “Skąd dzwonisz, z Radomia, super, odpowiedz na pytanie i wygraj toster” i skończywszy na beznadziejnych, czerstwych żartach, grepsach i tekściorach, wibracje głósów DJów z Zetki i RMFu powodują stan bliski eksplozji mózgu. Tak jakby przy odbiornikach siedzieli sami debile, kryptodresiarze, oraz czytelnicy “Życia na Gorąco”.

3) Ramówka. O ile w państwowych radyjach istnieje jakaś ramówka, którą można łatwiej lub trudniej określić, o tyle w przypadku naszych dwóch ulubieńców jest to prawie niemożliwe. Mam wrażenie że oprócz regularnie nadawanych serwisów informacyjnych reszta to jakaś obrzydliwa, amorficzna melasa, cytaty ze światowych brukowców (“podobno pewien mężczyzna w Kanadzie zjadł dwa psy”), chujowe żarty, przetykana wspomnianymi hiciorami z Selektora. Ciekawe, czy żarty też podsuwa Selektor?

Jak to dobrze, że nie tylko ja to zauważam. Niezrównany Pablopavo wypowiedział się jasno i krótko o RMFie w swoim kawałku “Telehon” (minuta 2:06, polecam całą płytę!). Dobrze, że jest też Internet, Shoutcast i parę innych radyj, bo naprawdę możnaby intelektualnie zemrzeć ze zgryzoty, przepełniając mózg audiopulpą.

Durnota japońskiej popkultury

Od jakiegoś czasu przymierzam się do wpisu o międzypokoleniowych różnicach, na przykładzie generacji urodzonej w latach 70 vs tej z lat 80. Jedną z takich różnic jest niepojęty dla mnie fenomen popularności japońskiej popkultury. Zastanawia mnie fakt, że myślący, wrażliwi ludzie są w stanie tolerować chore wypłody w postaci manga i anime. Nie chcę mieszać całego gatunku z błotem (są chlubne wyjątki, takie jak np. studio Ghibli), ale to co znajduję w większości anime to post-post-post modernistyczne klony z zachodniej popkultury, podlane azjatyckim sosem brutalności. A mangi, ocierające się o pedofilię? Jaką wrażliwość będą miały dzieciaki, chowane na Yattamanie, Dragon Ballu czy Pokemonach? Płytka treść, dominacja akcji nad scenariuszem, banalnie zarysowane postacie (ech, te obowiązkowe wielkie oczy z “podwójną kropeczką” i bieluśkie zęby machnięte jedną krechą) plus sztampowa kreska dla mnie zrównują większość propozycji gatunku do poziomu C-klasowych produkcji SF z przeznaczeniem od razu na VHSy. Mogę zrozumieć fascynację generacji 80 anime i mangą na zasadzie odmienności, inności, zakazanego owocu – w końcu to było coś innego niż Reksio i Bolek i Lolek. Tylko, niestety, bez dogłębnej znajomości kontekstu ichniej kultury (a i mi tego brakuje) mam wrażenie, że nakarmiono całą generację mega-gównem. Szkoda mi ich. Kawaii, k***a, kawaii…

manga
Foto: jeroen020/Flickr

William Gibson

Wziąłem się wreszcie za trylogię Williama Gibsona (Neuromancer, Count Zero, Mona Lisa Overdrive) – dzieło, które jest protoplastą tzw. cyberpunku i było gigantyczną inspiracją dla twórców “Matrixa”. Poraża mnie trafność wizji Gibsona, porównywalna może z Vernem i Lemem: stworzył świat, w którym cyfrowe sieci i wielkie korporacje dyktują warunki ludzkości, biotechnologia traktowana jest jak kosmetyka, konflikty zbrojne i czyny karalne dzieją się równolegle w realu i cyberprzestrzeni, a bohaterowie to zabiegani i zmęczeni życiem wykolejeńcy rozmaitego sortu. Świat, w którym technologia cyfrowa skutecznie zdążyła spenetrować każdy aspekt życia, potrafiąc do złudzenia emulować naturalne środowisko człowieka do takiego stopnia, że trudno rozróżnić cyfrowe projekcje od rzeczywistości a własny mózg można w prosty sposób podłączyć do sieci. Wypisz wymaluj Ziemia za lat kilka. No, może kilkanaście 😉

Ta przyszłość nie ma w sobie nic z naiwnych wizji rodem z kiepskiego kinowego SF lat 60tych: obcisłe, lateksowe ciuszki, białe kaski na głowach, szklane kopuły nad miastami i ciepły syntetyczny głos inteligentnego łóżka budzący cię co rano w Nowej, Wspaniałej Przyszłości. Jest brudna, pełna przemocy i kontrolowanego chaosu. A przez to bardzo realna.

Dodam jeszcze, że za to dzieło warto wziąć się w angielskim oryginale. Polskie tłumaczenie, napisane jeszcze w latach 90tych nie daje po prostu rady; żeby przetłumaczyć coś co jest fabułą, a jednocześnie jest hardkorowo osadzone w cyberświecie, trzeba mieć bardzo specyficzną wiedzę i wyczucie angielskiego slangu. Nie wiem dokładnie, na czym to polega; może dlatego, że angielski jest lingua latina informatyki i tłumaczenie takiego pojęcia jak ICE na prosty, swojski “lód” po prostu głupio brzmi, a z kolei firewall w latach 90tych nie istniał w sferze pojęć? Tłumacz nie popisał się, pamiętam moje męki przed kilkunastu laty i zawód po przeczytaniu Neuromancera. Tym razem czytałem to po angielsku jak w transie, książka absolutnie nie brzmiała obciachowo i niezgrabnie jak jej polski przekład – kto wie, dzieki kilkunastu latom obcowania z internetem w dwóch językach?

PS: zupełnie przypadkiem, szukając obrazka do ilustracji postu, znalazłem info że niejaki Vincenzo Natali zabiera się do ekranizacji Neuromancera. Współczuję facetowi – po obciachu dwóch sequeli Matrixa będzie miał wysoko ustawioną poprzeczkę. Tak czy siak – trzymam cyfrowe kciuki!

William Gibson Neuromancer

Dziwne czasy

“Żyjemy w ciekawych czasach, kiedy to biznesmeni mają dusze anarchistów, a anarchiści skrywają pod swymi brudnymi koszulami serca biznesmenów”. Nie pamiętam niestety, kto jest autorem tego zdania (nagroda dla osoby która to wie!), pamiętam za to doskonale, kiedy i w jakich okolicznościach na nie trafiłem. W dusznej, zapyziałej czytelni pewnego uniwersytetu, circa koło 1995 roku, kiedy to zamiast uczyć się z nakazanych wypocin pseudonaukowców, wybierałem interesujące mnie lektury i radośnie marnowałem studencki czas. To był jakiś artykuł, napisany przez socjologa. 1995 był dla mnie czasem niespecyficznej rebelii, nieuczesanej fryzury i grungowej mentalności. Czas kiedy w kasetowym odtwarzaczu katowałem rozmaite nerwoszczypne brzmienia, w tym jedną za drugą taśmę Rage Against The Machine.

Dlaczego o tym piszę? Otóż zdanie z początku tego akapitu rąbnęło mnie między oczy swoją niesamowitą trafnością osądu rzeczywistości, powodując u mnie niewąski dysonans poznawczy. RATM, zespół o rebelianckim przesłaniu, każący się buntować przeciwko Systemowi, “fuck you I won’t do what you tell me”, fenomenalny do zbiorowego skakania i wykrzyczania swojej frustracji, był przecież wydawany przez… Sony Music. Wielkie korpo, dolarowymi mackami oblepiające światowe rynki muzyczne. Jak to? Radykalni lewacy (wtedy jeszcze nie wiedziałem że “People of the Sun” to pean nt. maoistowskich terrorystów ze “Swietlistego Szlaku”), buntownicy, i miliony dolarów z płyt, koncertów, gadżetów? No coś tu nie gra, co za hipokryzja. Od tamtego dnia temat lewicująych pop-rewolucjonistów, siedzących na milionach, męczył mnie gdzieś zawsze “z tyłu głowy”. No jakże to? Willa w Beverly Hills i nawoływanie do palenia przedmieść? Takich zawodników jak RATM jest znacznie więcej – Chumbawamba, U2 i inni. Łatwo jest się buntować, sącząc mojito na tarasie kalifornijskiej willi. Każda z tych gwiazd jest przecież produktem systemu w którym żyje, sprzedawanym, promowanym, reklamowanym. Nawoływanie do rzezi kapitalistów jest w pewnym sensie podcinaniem gałęzi na której (całkiem wygodnie) sobie ci artyści siedzą. Gdyby nie daj Boże Sony padło, trzebaby chyba samemu CDR-y nagrywać w piwnicy. No, w zasadzie jest MySpace. Posiadany do niedawna przez niejakiego Murdocha, też kapitalistę…

Ciekawa jest też pierwsza część tego bon-motu, ta o biznesmenach z duszami anarchistów. Nie trzeba daleko szukać: Zuckerberg od Facebooka, Branson od Virgin – ludzie którzy mają w dupie co się o nich myśli i robią swoje, wytyczając nowe standardy i wywracając do góry nogami zastane status quo. Zaiste, ciekawe to czasy…

PS: Dla mnie największymi rebeliantami (a może idiotami?) okazali się panowie z The KLF (kto ich jeszcze pamięta?) – otóż któregoś pięknego dnia postanowili spalić pieniądze uzyskane ze sprzedaży swojej pierwszej płyty. Coś ponad milion funtów. Zainteresowanych odsyłam do Wikipedii. A także do lektury tego, bardzo ciekawego artykułu, który zainspirował mnie do napisania niniejszej notki. Mądre rozważania, rozgryzające paradoksy koegzystencji papierowych pop-rewolucjonistów i krwiożerczego kapitalizmu.

rage against the machine